Krzew


Mów mi ojciec założyciel
Wiodę se wygodne życie jakby nieśli mnie w lektyce
W lektyce? To nie zasrany koncert życzeń
Wzrasta spożycie blanty muzyka słodycze
Rzadko mówię to co chcieliby usłyszeć
Bo mam czarne podniebienie mam wysokie podbicie
Moje plemię to złodzieje zapalniczek
Jak wychodzę pisać w plener kruszę na zgiętym zeszycie
System czai się jak hycel rozbijam matryce
Widzę epidemię strachu baba w sklepie ma przyłbicę
I wzrok jak błędny rycerz
Nie wpadłem tu na turniej a po picie i pięć fifek

Jak Tommy still pimpin' ale bez napinki
Uczulony jak na pyłki deweloperka gorsza niż
Mały nożyk ale bez sprężynki
Z tonfy zbiera osad słowa piszę w tańcu jak
Robię pokaz nie na pokaz nie na rozkaz
Wchodzę w portal krokodyli pełna fosa
Pływam z nimi nie ma obaw
Jedno plemię choć rażący brak ogona
Na czepku znak tetropoda skorupa miękka terropoda
Kroczę powoli w ślady monopoda
Z kumplem siedzę w lochach z goblinami smażąc obiad
Nie wychodzę bo pogoda mokra
Nie znam się na modłach wrzucam zioła se do ognia
Wstaje płomień a z niego hologram
O choroba kaktusy na dłoniach
Widzimy się na antypodach w głowach

Zwykły kanarek ziarno w rzece
Niby piórka kolorowe ale bym się zbytnio nie podniecał
Czarna świeca biały dym ojciec syn znów narzekam
Myślałem wiodę prym niosłem krzyż znów na plecach
Samozwańczy król dorzecza do pieczar wysłana depesza
Już mi nie żal już mi nie żal mieszam se w procentach
Bania nie kevlar nocne hafty na poszewkach
Przybity jestem pod psem razem z pogodą
I coś mało to rozmowne taki raczej monolog
W ogóle od początku niezwiązane z moją stroną
To se słucham tak co piąte siedząc na miejscu w Sapporo